Podcast: Play in new window | Download (Duration: 1:04:27 — 59.8MB)
Subscribe: Apple Podcasts | RSS
Coś przed Wami ukrywałem, ale nadeszła pora, aby ujawnić kilka wstydliwych i niewygodnych faktów dotyczących kulis samodzielnego wydawania #FinNinja.
Projekt samodzielnego wydania książki „Finansowy ninja” od początku był publicznie relacjonowany. W kilku case study podzieliłem się z Wami kulisami tego – jak się okazało – bardzo udanego self-publishingu. Moja transparentność przyniosła niesamowite rezultaty – na samodzielne wydawanie swoich książek zdecydowało się ponad stu kolejnych autorów (a przynajmniej o tylu wiem).
Jednak pomimo całej mojej transparentności nadal nie wiecie wszystkiego o kulisach „Finansowego ninja”. Niektóre wydarzenia były przeze mnie ukrywane – także dlatego, że nie chciałem „wylać dziecka z kąpielą” – zwłaszcza tam, gdzie niewygodne fakty bezpośrednio uderzały w moich kontrahentów. Niemniej dla pełnego obrazu mojego self-publishingu musicie także usłyszeć o tym, czego bezpośrednio zaangażowani nie chcieliby słyszeć. Po przekroczeniu 100.000 sprzedanych egzemplarzy wykładam więc kawę na ławę i dzielę się też wpadkami, fuck-upami i kilkoma gorzkimi przemyśleniami.
Jest sporo o problemie z drukiem, o tym dlaczego nie założyłem własnego wydawnictwa, a także o plusach i minusach dzielenia się wiedzą o self-publishingu.
Zapraszam do wysłuchania, obejrzenia lub przeczytania tego, czego jeszcze o #FinNinja nie wiedzieliście.
Cienie self publishingu – podcast w formie audio i wideo
Możesz posłuchać podcastu lub obejrzeć wideo na YouTube.
Oglądając wideo zasubskrybuj proszę kanał na YouTube oraz kliknij symbol dzwoneczka. Dzięki temu dostaniesz powiadomienie, gdy opublikuję nowy film.
Materiały premium dla „Klanu Finansowych Ninja”
Jako materiał bonusowy dla uczestników #KFN, udostępniam listę 27 rodzajów zidentyfikowanych fizycznych defektów książki „Finansowy ninja” wraz z pełną dokumentacją zdjęciową (artykuł poniżej zawiera tylko część zdjęć). Mam nadzieję, że ta lista pomoże w prowadzeniu kontroli jakości Waszych książek. 🙂
W tym odcinku usłyszysz:
- Jakie są wyniki finansowe książki „Finansowy ninja”?
- Jaka była moja największa wpadka podczas wydawania książki?
- Dlaczego drukarnia nie zrealizowała poprawnie wydruku książki?
- Jakie błędy popełniłem jako początkujący wydawca?
- Dlaczego nie byłem zadowolony z usług korekty i redakcji?
- Dlaczego nie założyłem swojego wydawnictwa?
- Czemu nie zdecydowałem się wydawać książki „Zaufanie, czyli waluta przyszłości” z Radkiem Kotarskim i wydawnictwem Altenberg?
- Ile egzemplarzy „Zaufania” sprzedałem do tej pory?
- O trudnych decyzjach w self-publishingu.
- Jakie są plusy i minusy dzielenia się wiedzą o self-publishingu?
- O sile moich rekomendacji.
- O smutnej historii Marka „Pana Rysownika” Pawelczyka.
Kliknij prawym przyciskiem, aby ściągnąć podcast jako plik MP3.
Strony, osoby i tematy wymienione w podcast’cie:
- Strona książki “Finansowy Ninja”
- Artykuł „100.000 egzemplarzy #FinNinja i 8,5 mln zł przychodu, czyli wyniki udanego self-publishingu” – tu znajdziecie więcej szczegółów sprzedażowych.
- Cykl publikacji o samodzielnym wydawaniu #FinNinja:
- Artykuł „Ile naprawdę zarabia autor książki? – komentarz do rankingu „Wprost”” – mój komentarz do zarobków autorów współpracujących z tradycyjnymi wydawcami.
- Drukarnia POZKAL – tutaj wydrukowałem 67.000 egz. #FinNinja i to pomimo początkowej wpadki.
- eKorekta24.pl – firma, która redagowała i korygowała książkę „Finansowy ninja”. O ile redakcja była super, o tyle do korekty miałem zastrzeżenia.
- Najbardziej polecani współpracownicy:
- Igor Wojtkowiak – odpowiedzialny m.in. za filmy promocyjne moich książek oraz nagrania z kilku moich wystąpień. Mega polecam.
- IMKER i Krzysztof Bartnik – odpowiedzialny za usługi logistyczne (magazynowanie, pakowanie, wysyłka książek i wsparcie dla Klientów). Mega polecam.
- Filmy, o których mówiłem w podcaście:
- Marcin Gajosiński – osoba odpowiedzialna za layout i skład „Finansowego ninja”.
- Wydawnictwo Altenberg
- Książka “Zaufanie, czyli waluta przyszłości”
Poniżej znajdziesz pełny tekstowy zapis naszej rozmowy. Możesz również kliknąć i pobrać spisaną treść w formacie PDF.
Cienie self-publishingu – transkrypt
Dzień dobry. No i stała się rzecz absolutnie wielka i długo wyczekiwana. Jeśli jeszcze tego nie wiecie, to miło mi ogłosić, że sprzedaż mojej książki „Finansowy ninja”, czyli poradnika finansów osobistych, który każdy powinien przeczytać jeszcze na etapie edukacji szkolnej, dokładnie w piątek 24 lipca 2020 roku, przekroczyła 100 tysięcy egzemplarzy! Dokładnie w 4 lata i 24 dni. Dla mnie to jest absolutnie mega sprawa.
Przypominam, że wydawałem książkę samodzielnie, czyli troszeczkę w opozycji do tradycyjnych wydawców. Doświadczeniami z wydawania tej książki dzieliłem się w cyklu obszernych case study u mnie na blogu. Opisywałem tam, dlaczego zdecydowałem się sam wydawać książkę, jak zorganizowałem sprzedaż i jak zbudowałem strategię promocyjną. Wszystkie te wpisy możecie znaleźć na moim blogu pod adresem https://jakoszczedzacpieniadze.pl/142 – w notatkach do tego odcinka.
Niemniej jednak, pomimo tej całej mojej transparentności związanej z projektem samodzielnego wydawania książki, to jest kilka takich szczegółów, których dotychczas Wam nie ujawniałem, bo to są dosyć grube fuck-upy i takie, do których – z jednej strony – trudno się przyznać, ale – z drugiej strony – one też rzutują nie tylko na mnie, ale też na moich kontrahentów.
Trochę jest tak, że ja przez długi czas prowadziłem taką wewnętrzną walkę z sobą samym, czy ujawniać te szczegóły czy nie. Czas leczy rany poniekąd i tak mi się wydaje, że nadszedł już moment, żeby się tymi szczegółami podzielić. Żeby też nie fałszować rzeczywistości, bo wiem, że wielu autorów idzie moimi śladami i po prostu uważam, że uczciwe jest Was również przestrzec, że samodzielne wydawanie książek to jest taka droga, na której czyha na nas bardzo dużo pułapek. I to w takich miejscach, które są totalnie nieoczywiste.
Wyniki sprzedaży „Finansowego ninja” po 100.000 egzemplarzy
Dzisiaj wykładam kawę na ławę. Ale jeszcze zanim to nastąpi, to zacznę tak totalnie „z grubej rury” – zwłaszcza dla tych osób, które nie widziały wpisu na blogu podsumowującego te 100.000 sprzedanych egzemplarzy. Bo chcę Wam powiedzieć, jakie są wyniki finansowe „Finansowego ninja”. Więc w dużym skrócie:
- Przez te cztery lata wynik sprzedaży, czyli przychód brutto, wynosi 8.558.000 złotych.
- Z kolei koszty netto wynoszą 2.193.000 złotych.
- Do tego jeszcze jest oczywiście ważna wysokość podatku, który w międzyczasie zapłaciłem – podatku dochodowego – i to też jest absurdalnie duża kwota = 1.113.000 złotych.
- Jest też pozytywny aspekt tego wszystkiego, bo przekazywałem również pieniądze dla „Pajacyka”, bo jedna kupiona książka = jeden posiłek dla „Pajacyka” i to jest taka inicjatywa, która była mega, mega fajna i którą podchwyciło wielu autorów książek i w ten sposób przekazałem „Pajacykowi” 390.000 złotych, a więc kwota absolutnie niemała. Mega się cieszę, że przekazywałem pieniądze od początku i że to była taka bardzo mocna deklaracja. Już kiedyś mówiłem, że bardzo trudno byłoby w tej deklaracji wytrwać, gdyby nie to, że rzeczywiście się do tego zobowiązałem.
- Mój ostateczny zysk na rękę wyniósł po odliczeniu podatków, po odliczeniu darowizn na „Pajacyka”, po odliczeniu wszystkich kosztów, wyniósł 4.335.000 złotych.
To jest ponad milion złotych rocznie – tak licząc średnio przez 4 lata, więc wynik jest absolutnie zadowalający. Tu trzeba podkreślić, że ten wynik jest osiągnięty tylko i wyłącznie dzięki temu, że zdecydowałem się książkę wydawać samodzielnie. Bo gdybym taki sam poziom sprzedaży osiągnął u tradycyjnego wydawcy, to zarobiłbym około 385.000 złotych, czyli lekko licząc jedenaście razy mniej. JEDENAŚCIE razy mniej! I też wprost trzeba powiedzieć, że żaden z wydawców przed wydaniem „Finansowego ninja” nie wierzył w sprzedaż tej książki na poziomie stu tysięcy egzemplarzy. „Nie wierzył” to znaczy nie był w stanie jej zadeklarować w wiarygodny sposób, nawet połowy, ani nawet jednej trzeciej tej sprzedaży. Opłacało się książkę wydać samodzielnie.
Jeżeli chcecie więcej danych, to zachęcam do zajrzenia do artykułu z podsumowaniem. Tam były bardzo szczegółowe informacje, również takie w jaki sposób Wy mi płacicie za tę książkę, jakie kanały płatności są najpopularniejsze, jak rozkładała się sprzedaż na poszczególne warianty produktów itd.
Jak zrobić grubą i jednocześnie lekką książkę?
No i to jest ten moment, że skoro już wiecie, jak to wygląda od strony finansowej to myślę, że możemy przejść spokojnie do tej ciemniejszej strony self-publishing-u i kilku moich przemyśleń, które nawarstwiły mi się przez ten czas. Trudno było je umieścić we wcześniejszych case study, bo w zasadzie to jest coś takiego, do czego dojrzewałem przez cały czas i nie o wszystkim chciałem od razu mówić, bo chciałem mieć bardzo ugruntowaną opinię.
Na początek chcę Wam powiedzieć o największym fuck-upie, który się przytrafił i to jest rzecz totalnie absolutnie nie mieszcząca się w głowie. To jest rzecz związana z drukarnią, która drukowała dla mnie książkę. Żeby Wam tak dobrze uzmysłowić o co mi chodziło i dlaczego te problemy w ogóle zaistniały, to powiem, że – mówiąc o fizycznym produkcie – zależało mi przede wszystkim na tym, żeby „Finansowy ninja” był książką lekką.
Wymarzyłem sobie, że „Finansowy ninja” ma być książką o niewielkiej masie, chociaż ma dużą objętość – 544 strony. Wiedziałem, że Wy będziecie ją ze sobą wozili i czytali, więc żeby była wygodna w czytaniu to powinna być po prostu lekka. To właśnie dlatego w książce zastosowany jest papier „eco”, dosyć cienki, o małej gramaturze. Zależało mi jednak żeby okładka była ciut szlachetniejsza niż taka zwykła papierowa okładka, ale z drugiej strony – żeby nie była twardą oprawą, czyli taką grubą i przez to cięższą. Dopiero w kolejnym dodruku „Finansowego ninja” pojawiła się grubsza oprawa i przez to książka jest trochę sztywniejsza i solidniejsza. Nowe wydania mają grubą okładkę z tekturą o grubości jednego milimetra.
Ale wcześniej chciałem zrobić coś takiego, co się nazywa „oprawą zintegrowaną”, czyli taką elastyczną okładką, trochę grubszą niż zwykły karton, ale jednocześnie dosyć fajnie wyglądającą. Rozmawiałem z drukarnią o tym – to była drukarnia Pozkal w Inowrocławiu (tam drukowałem pierwsze kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy mojej książki). Omawiałem z nimi cały proces technologiczny druku i na żadnym etapie rozmów nie usłyszałem, że to co proponuję jest niewykonalne. I to w zasadzie spoiler pewnego problemu technologicznego, który się pojawił….
22% uszkodzonych książek
Na początku lipca 2016 roku pojechałem osobiście do Inowrocławia i na spotkaniu w drukarni ustaliliśmy wszystkie szczegóły. Żeby dać Wam szerszy kontekst: byłem tam z Igorem Wojtkowiakiem – osobą, która kręciła trailer do „Finansowego ninja”. W trakcie wizyty nakręciliśmy także film w drukarni, który pokazywał jak od kuchni wygląda proces druku książki. Zachęcam do obejrzenia, bo fajny edukacyjny materiał nam z tego wyszedł.
Reasumując: osoby pracujące w drukarni były doskonale świadome z kim mają do czynienia. Wiedziały, że jestem blogerem, że czyta mnie wiele osób, że wydaję książkę, że upubliczniam cały proces pracy nad tym projektem, że wydają ją samodzielnie, że będzie wiadomo w detalach jak cały ten proces po kolei wyglądał: pracy nad książką, zarabiania na książce, promocji książki i sprzedaży książki. Można więc powiedzieć, że doskonale powinni rozumieć z kim mają do czynienia. Że jestem taką osobą, która ma jakieś przełożenie na rzeczywistość i na innych ludzi poprzez dotarcie na swoim blogu do Was (mówiąc tak w dużym uproszczeniu).
Cały nakład 10.000 egzemplarzy książek został zamówiony na początku lipca i proces druku miał trwać około 4-5 tygodni. Miałem mieć książki w magazynie w połowie sierpnia. I tak się dokładnie stało.
16 sierpnia 2016 roku pojechałem do mojego magazynu. Tego samego dnia dojechała tam dostawa książek. Pojechałem tam osobiście głównie z jednego powodu – miałem podpisać wszystkie egzemplarze książek zamówione w przedsprzedaży. W momencie, kiedy przyjechałem do magazynu, to sytuacja wyglądała tak że sprzedanych książek (czyli w połowie sierpnia po półtora miesiąca przedsprzedaży) było około 8500 egzemplarzy. Pierwszy nakład liczył 10 tysięcy egzemplarzy, a mniej więcej 8500 egzemplarzy było już sprzedanych, więc byłem pełen optymizmu, że ten nakład jest wystarczający i że za chwilę będę zamawiał dodruk, i że wszystko toczy się zgodnie z przewidywaniami.
Zacząłem podpisywać książki. Przyjechało tam sporo palet (żebyście mieli wyobrażenie – 10.000 egzemplarzy książki to jest jakieś 7-7,5 tony książek na paletach, a więc całkiem sporo). One przyjeżdżały sukcesywnie – przez kilka dni miały być te dostawy realizowane. Pierwsza dostawa wynosiła chyba 5500 książek…
No i zaczynamy przeglądać te książki. Ja podpisuję te książki, stemplujemy je itd. Swoją drogą filmik z podpisywania także jest, więc też zachęcam do obejrzenia.
I co się okazuje? Są książki, które są uszkodzone i to są takie uszkodzenia, które widać na pierwszy rzut oka. Takie bardzo brzydkie uszkodzenia: podniesiona okładka, pofalowana jakaś, niektóre książki były jakby pocięte na rogach. Bardzo dziwnie to wyglądało. Grzbiet był porysowany – była zdrapana warstwa zewnętrzna okładki. Początkowo myślałem, że to są pojedyncze egzemplarze, ale okazało się, że to jest całkiem powtarzalne i łącznie, jak już cała ta dostawa dojechała, to na 10 tysięcy egzemplarzy okazało się, że 2230 książek jest uszkodzonych do tego stopnia, że absolutnie nie nadawały się do wysyłki do Klientów. Czyli można powiedzieć ponad 22% tej dostawy było po prostu uszkodzone.
Ja byłem wtedy nowicjuszem i nie do końca wiedziałem co to jest „standard jakości” w drukarniach, ale wydawało mi się że od 2 do 5 proc. egzemplarzy uszkodzonych to jest absolutny max. Dzisiaj wiem, że pomiędzy – powiedzmy – pół procenta a 2% to jest totalny max. Więcej egzemplarzy uszkodzonych absolutnie nie powinno być. Ja miałem dziesięć razy tyle – 22%.
Zarządzanie sytuacją kryzysową
To była sytuacja, która spowodowała, że cała moja radość związana z tym, że dotykam tych książek, że za chwilę one pojadą do Klientów, że w ogóle mam szansę je podpisać, wpisać nie tylko autograf, ale też dedykację dla niektórym osób – cała ta radość gdzieś uciekła po prostu, bo im dalej w las, im więcej tych książek przez moje ręce przechodziło, tym więcej też tych książek odrzucałem.
Generalnie sytuacja pod koniec pierwszego dnia podpisywania była naprawdę „na ostrzu noża”. Ja oczywiście zadzwoniłem od razu do drukarni i próbowałem tę sytuację wyjaśniać. Drukarnia przez długi czas – przez jeden dzień powiedzmy – nie potrafiła do końca się ustosunkować i uważali, że wszystko jest w porządku (tak w dużym uproszczeniu). Ale oczywiście ja miałem dosyć wysoko zawieszoną poprzeczkę, jeśli chodzi o jakość tego produktu, który chcę Wam dostarczyć i musiałem jakoś przekonać drukarnię do tego, że to oni popełnili błąd. Błąd, którego ja nie akceptuję i że to jest absolutnie poniżej jakichkolwiek standardów. Nie po to rozpoczynałem współpracę z drukarnią, która ma certyfikację ISO i 30-letnie doświadczenie, nie po to do nich jechałem i doprecyzowywałem wszystkie niuanse, żeby później akceptować taką fuszerkę mówiąc wprost.
Więc sprawa naprawdę stanęła na ostrzu noża. Poniżej możecie znaleźć nieco zdjęć pokazujących jak fatalnie te książki naprawdę wyglądały i że ja tutaj nie przesadzam. Stanąłem na takim stanowisku, że to co dostałem, to w zasadzie wygląda jak jakiś odrzut z produkcji i to nie powinno przejść kontroli jakości w drukarni. Po prostu żądałem wyjaśnień i żądałem jak najszybszego wydrukowania brakujących egzemplarzy. Bo mi się wtedy zaczęło robić naprawdę ciepło…
Tak jak pisałem, miałem sprzedane około 8500 egzemplarzy książki w przedsprzedaży. Spodziewałem się, że dostanę z drukarni 10.000, a tak naprawdę w magazynie, po kontroli jakości, miałem około 7700-7800 egzemplarzy powiedzmy i wiedziałem, że po prostu zabraknie książek dla tych, którzy je zamówili. A z drugiej strony zobowiązywałem się, że wyślę je przed premierą, a oficjalna premiera miała być pod koniec sierpnia. Więc było naprawdę gorąco…
Po kilkudniowych pertraktacjach stanęło na tym, że drukarnia mi te książki naprawi. I teraz jak się naprawia taką książkę? Robi się tak, że jeżeli okładka jest uszkodzona, to się łapie środek książki i tę okładkę się po prostu zrywa z książki. Zostaje sam środek książki, produkuje się nowe okładki i jeszcze raz tę książkę się oprawia.
Wyobraźcie sobie, że skutecznie przestraszyłem drukarnię. Dałem do zrozumienia, że ja nie mam żadnego problemu z tym, żeby upublicznić całą sytuację. A więc żądam satysfakcjonującego rozwiązania, bo inaczej po prostu jestem w stanie zniszczyć tę drukarnię pokazując po prostu zdjęcia. Nawet bez dodatkowego komentarza – po prostu pokazując kilkaset zdjęć książek, żeby każdy sobie ocenił, jak wygląda jakość usługi drukarni Pozkal z Inowrocławia.
Otrzymałem zapewnienie, że te książki zostaną naprawione w ciągu jednego tygodnia. I rzeczywiście tak się stało. Odesłałem uszkodzone książki. Drukarnia po tygodniu przesłała do mnie książki, które rzeczywiście miały nowe okładki. Zero problemu. Wszystko OK. Minus był taki, że te stare okładki były wyrywane, książki były ponownie odprawiane i zapewne trwałość takiej naprawianej książki była mniejsza.
No, ale to miało bardzo konkretne konsekwencje też dla mnie, bo musiałem wstrzymać sprzedaż książki w przedsprzedaży. Musiałem ogłosić, że jest problem, ale nie chciałem dolewać oliwy do ognia i zrobić to w maksymalnie neutralny sposób. Nie mówiłem, że sprzedałem już 10.000 egzemplarzy, tylko napisałem na blogu, że „pierwszy nakład się wyczerpał, a w związku z tym kolejne osoby, które zamawiają książkę, będą musiały na nią poczekać dłużej – do momentu aż otrzymam dodruk”. Można powiedzieć, że nie powiedziałem prawdy, ale z drugiej strony też nie skłamałem.
Tak naprawdę w tamtej sytuacji to nie wiedziałem, jak zachowa się drukarnia. Czy rzeczywiście spełni moje oczekiwania czy nie? Nie byłem absolutnie przygotowany na rozpoczęcie druku w innej drukarni, więc można powiedzieć, że była to taka sytuacja, w której miałem naprawdę nóż na gardle i starałem się, żeby drukarnia doskonale to rozumiała.
Drukarnia działała z premedytacją
Co działo się dalej? Najlepsze jest to, że ja przez kolejne dwa tygodnie nie mogłem się doprosić od drukarni żadnego oficjalnego stanowiska dotyczącego tej sytuacji. Ja im wysłałem bardzo długie maile – kilka stron drobnego druku opisującego całą sytuację, możliwe negatywne konsekwencje dla drukarni, pozytywne scenariusze również, czyli jak możemy tę sprawę rozwiązać – cały materiał dokumentujący sytuację i żądałem wręcz jasnego wytłumaczenia – na piśmie – jakim cudem przyjechały do mnie uszkodzone książki w takiej ilości? Trafiło to do działu jakości w drukarni z prośbą o wytłumaczenie. I wyobraźcie sobie, że ja takiego wytłumaczenia nie otrzymałem na piśmie w zasadzie do dzisiaj. Byłem jednak na tyle skuteczny, że 5 września, czyli trzy tygodnie po tej sytuacji, odbyło się spotkanie w Inowrocławiu z zarządem drukarni i wszystkimi osobami, które były w ten temat zaangażowane, gdzie po prostu miałem uzyskać wyjaśnienie, co tak naprawdę się stało.
W dużym uproszczeniu: nie było możliwe, żeby tego typu wysyłka wadliwych egzemplarzy, w takiej skali, była owocem jakiejś pomyłki, która zaszła w drukarni. Ktoś po prostu musiał zdecydować (i to prawdopodobnie nie jedna osoba), że takie książki do Szafrańskiego się wyśle, bo czemu nie. Bo to jest początkujący autor, osoba, która jeszcze nie drukowała książek, więc być może nie zauważy tego problemu, a może wcale nie będzie go w magazynie, więc te książki trafią do magazynu i one zostaną wysłane w świat, i nikt się nie dowie o tym, że ileś tam egzemplarzy było uszkodzonych. Zwali się później na kurierów, że to oni zniszczyli książki w transporcie czy cokolwiek innego. Ja sobie wyobrażałem, że tak ten scenariusz wyglądał i że nie ma osoby po drugiej stronie, która odważyłaby się potwierdzić, że rzeczywiście tak wyglądała sytuacja.
No ale na spotkaniu 5 września 2016 roku – cztery lata temu – usłyszałem streszczając, że „tak – daliśmy ciała – zdecydowaliśmy, że to wyślemy, bo może się nie wyda”. I jak widzicie, przez długi czas się to nie wydało, ale ja wtedy powiedziałem samemu sobie, że kiedyś tę sytuację naświetlę, ale dopiero wtedy kiedy rzeczywiście „kurz opadnie” i będę miał szansę zweryfikować, czy firma Pozkal, podczas dalszej współpracy, rzeczywiście się z niej dobrze wywiązuje.
Ze względu na to, że uczciwie mi to powiedziano na spotkaniu 5 września i Prezes Zarządu – patrząc mi prosto w oczy – przyznał się do tego, że taka sytuacja miała miejsce, to ja stwierdziłem „OK – doceniam to, że nie jest mi nawijana wata na uszy”, że nie jest ten problem dalej jakoś tak przedstawiany, żeby udowodnić ich niewinność, tylko rzeczywiście biorą to „na klatę”, to wyszedłem z takiego założenia, którym staram się w życiu generalnie kierować, że jeżeli ktoś popełnia błąd, ale jednocześnie do tego błędu się przyznaję i z tego błędu wyciąga wnioski, i pokrywa koszty związane z tym błędem (bo to też trzeba uczciwie powiedzieć, że Pozkal zrabatował mi później tę dostawę w taki sposób, żeby chociażby pokryć koszt pracy osób, które w magazynie musiały dodatkowo każdą książkę oglądać i w środku i z każdej strony i rzeczywiście robić odsiew tych uszkodzonych), to stwierdziłem, że dam im kolejną szansę. Wyboru wielkiego nie miałem, bo był już ostatni dzwonek na to, żeby zamówić dodruk. Kilka tygodni później już miałem kolejną partię 12.000 egzemplarzy książki z Pozkala, które nie wzbudzały już żadnych wątpliwości co do jakości.
I teraz skąd się ten problem wziął (bo to też jest ważne)? Okazało się, że drukarnia, pomimo zapewnień, nie była technologicznie przygotowana do tego, żeby robić oprawę zintegrowaną taką jaką sobie zażyczyłem, czyli dosyć cienką na dosyć grubej książce. Maszyny, które wykonywały okładkę tej książki, po prostu zbyt mocno ją dociskały. Bo jeżeli dociskały tę okładzinę zbyt lekko, to po prostu nie łapał klej, który miał scalać całą okładkę, a jeżeli dociskały zbyt mocno, to niszczyły okładkę. Okazało się, że ten problem w ogóle nie występuje, jeżeli ten karton wewnętrzny jest trochę grubszy = 0,75mm – 1 milimetr, to wtedy już tego problemu technologicznego po prostu nie ma. No więc co zrobiliśmy w kolejnym wydaniu? No po prostu nieco grubszy karton zastosowaliśmy na okładce i problem został rozwiązany.
I teraz zobaczcie: to jest niesamowity przykład tego jak dokładając wszelkich starań można się nadziać na pewien problem, jeżeli druga strona nie komunikuje się w sposób otwarty. Jeżeli nie jest w stanie powiedzieć czy przyznać się do tego, że coś jest dla niej nowatorskie w tym procesie (albo że coś jest w tym procesie nie tyle nowatorskie co problematyczne). Gdybym ja wiedział, że to jest problematyczne, to przecież nie zmuszałbym drukarni do wykonania okładki w konkretnej technologii. Oni są ekspertami – nie ja, więc powinni mi to zasugerować w jakiś sposób. Ale do tego nie doszło i to spowodowało lawinę kolejnych problemów.
Ale żeby coś pozytywnego jeszcze powiedzieć o drukarni, to dodam, że drukowałem tam książkę w sumie cztery razy. Pamiętam, że łącznie wydrukowałem tam 67.000 egzemplarzy. Czyli większość książek, które dotychczas zostały sprzedane, to są egzemplarze wydrukowane w drukarni Pozkal w Inowrocławiu. Można powiedzieć, że od czasu tamtego problemu, już się zrehabilitowali. Ale wszystkie kolejne osoby, które do mnie „pukały” i prosiły o namiary na drukarnię, uprzedzałem „Uważaj! Kontroluj dobrze jakość, bo różnie się tam może dziać”.
Ja dzisiaj już nie drukuje w Pozkalu. W tej chwili drukuję w drukarni Colonel w Krakowie, ale to wynika wyłącznie z kosztów. Tak naprawdę Colonel był drugą drukarnią, która była na mojej liście, jeżeli chodzi o preferencję druku pierwszego nakładu książki, z tym że byli wtedy drożsi – Pozkal dał po prostu lepszą ofertę.
A później sytuacja się odwróciła. W 2019 roku, gdy drukowałem nowe wydanie książki, czyli to „nowe wydanie 2019”, to okazało się że Colonel jest tańszy o około 8% w stosunku do tej oferty, którą dostałem z Pozkala. Wtedy zdecydowałem się zmienić drukarnię i nie żałuję. Jakość książek jest bardzo dobra. W tej chwili mogę powiedzieć, że w obydwu drukarniach dobrze książki drukują. I to podsumowuje w zasadzie ten pierwszy powiedziałbym fuck-up, ale taki „fakapów” było trochę więcej…
Niechciane niespodzianki i złe traktowanie dobrych ludzi
Druga rzecz, która mi przychodzi do głowy, to złe traktowanie dobrych ludzi, co także mi się zdarzało. Mam w głowie tylko jeden taki przypadek, który pamiętam, który był właśnie w okresie podpisywania książek. Właśnie wtedy, kiedy sytuacja była najbardziej gorąca. I jakkolwiek bym się teraz nie tłumaczył, że praca self-publishera może być wyczerpująca, to też trzeba otwarcie powiedzieć, że trzeba umieć się zachować w każdej sytuacji i nie zawsze mi to wychodziło.
Ja miałem wtedy tak, że absolutnie nie chciałem się z nikim widzieć i w zasadzie każda osoba, która do mnie podchodziła z jakąś inną sprawą, w trakcie kiedy ja „wisiałem” na telefonie z drukarnią, czy w trakcie przeglądania i odrzucania uszkodzonych książek, to ja autentycznie z rękami bym się mógł na taką osobę rzucić – tak bardzo byłem wtedy wkurzony. Każdy taki „wrzut z boku” innej sprawy wyprowadzał mnie z równowagi.
Okres takiej totalnej nerwowości trwał około dwóch tygodni, ale oczywiście szczyt przypadał na tę wizytę w magazynie. I tak się wtedy zdarzyło, że była taka para – Tomek z bloga „Zamknij Konto” i Jego Żona, którzy próbowali mnie namierzyć i przyjechać do tego mojego magazynu. Nie pamiętam, czy chcieli autograf w książce zdobyć, czy po prostu życzyć dobrej pracy. Oni są z Lublina, magazyn jest w okolicach Zamościa, więc stwierdzili, że wpadną. No pech chciał, że zrobili to w najgorszym możliwym momencie. Oczywiście oni nie wiedzieli, jak ta sytuacja wyglądała. Więc wyobraźcie sobie coś takiego, że któregoś wieczoru przyjeżdżają do tego magazynu. Są szczęśliwi, że udało im się go znaleźć. Krzysiek Bartnik, który jest szefem tego magazynu, przyprowadza ich do mnie, a ja jestem totalnie nabuzowany… Autentycznie tak było, że próbowałem wykrzesać z siebie jakieś głęboko zmagazynowane pokłady spokoju (w tej całej atmosferze nerwów), ale dobrze wiem, że z ich punktu widzenia, to mogło wyglądać tak, jakby rozmawiali z jakimś totalnym burakiem. Ja autentycznie miałem wtedy jedno, jedyne marzenie – żeby Oni sobie już poszli…
Dlaczego w ogóle opowiadam tę historię? Bo chcę ich przeprosić – to jest jedna rzecz. Wydaje mi się, że już miałem okazję to zrobić, ale nie pamiętam dokładnie, więc robię to publicznie jeszcze raz. Ale też chcę przestrzec wszystkich Was. Naprawdę apeluję! Jeżeli chcecie komuś zrobić niespodziankę, to róbcie ją w czasach spokoju i pokoju, a nie w takich czasach, które potencjalnie są problematyczne, np. wpadając do magazynu, gdzie ktoś podpisuje książkę.
Uwierzcie – podpisanie 10.000 egzemplarzy książki to jest naprawdę wyczyn i człowiek jest naprawdę zmęczony. Z jednej strony, to są oczywiście bardzo pozytywne emocje i endorfiny. Ale z drugiej strony, po prostu po paru godzinach stania w jednej pozycji, gdzie tylko długopisem ruszamy a nogi stoją tak samo, to jest naprawdę mega wyczerpujące. A jeszcze jak się przytrafiają takie problemy, jakie mi się przytrafiły, to nie chcecie być blisko mnie. No niestety Tomkowi i jego Żonie to się przytrafiło, więc można powiedzieć, że jakiegoś kaca moralnego do dzisiaj w związku z tym mam.
Błędy początkującego wydawcy i brak asertywności
Kolejna rzecz, o której chcę powiedzieć, to można powiedzieć, że to są takie błędy początkującego wydawcy. W zasadzie każdy kto wydaje pierwszą swoją książkę w self-publishingu będzie się z tym musiał zmierzyć. Ogólnie jest tak, że gdy robi się coś pierwszy raz, to nie wiadomo co jest normą a co tą normą nie jest (wspominałem już o tym w kontekście tego odsetka uszkodzonych egzemplarzy). Prawda jest taka, że w trakcie tego procesu cały czas się uczyłem, cały czas dowiadywałem się czegoś nowego, no i zdarzało mi się niestety akceptować totalną niedbałość moich podwykonawców.
2221 egzemplarzy odesłanych do drukarni to jest jedna rzecz (część nie nadawała się nawet do odesłania). Wiem, że dzisiaj pewnie żądałbym zwrotu pieniędzy od drukarni. Zwróciłbym cały nakład i zażądałbym naprawy całego, bo ja ileś tych książek wydzieliłem, ale tak naprawdę cały nakład był w jakimś stopniu z felerami. Trzeba mieć świadomość tego, że to pierwsze wydanie to nie był ten poziom jakości, którego ja oczekiwałem. Ja go zaakceptowałem w części, ale to nie był ideał.
I w zasadzie można powiedzieć, że identycznie było też z usługami redakcji i korekty, za które zapłaciłem całkiem konkretną kwotę i też dzisiaj, z perspektywy czasu, wiem, że powinienem żądać usług wyższej jakości. Pomimo kilkukrotnej korekty w książce były błędy i to tak naprawdę wspólnie z pierwszymi Czytelnikami tej książki (osobami, które książkę kupiły) znaleźliśmy ponad setkę błędów, które rzeczywiście się tam przemknęły.
Dla mnie to jest normalne, że jak ja czytam książkę (po raz kolejny) to mogę nie wszystko dostrzec. Ale jeżeli ktoś wykonuje komercyjnie usługi korekty dla mnie, i to kilkukrotnej korekty, to powinien te wszystkie błędy wyłapać (albo zdecydowaną większość). No niestety tak się nie stało. I powiem wprost, że nawet do dzisiaj otrzymuję informacje od Czytelników, którzy potrafią w „Finansowym ninja” znaleźć błędy, jakieś tam brakujące przecinki czy coś innego na co ja szczególnej uwagi nie zwracam. Serio uważam, że eKorekta24.pl mogła akurat przy „Finansowym ninja” wykonać po prostu lepszą robotę i powinienem oczekiwać lepszej roboty. Dzisiaj bym rzeczywiście tego po prostu wymagał. Wtedy, można powiedzieć, że przeszedłem do porządku dziennego nad tym – „przytrafiło się… no zdarza się…”. Ale dzisiaj, z perspektywy czteroletniej, mogę powiedzieć, że nie jestem z tego zadowolony, że w pewnym sensie odpuściłem.
Zresztą to nie jest jedyny taki przypadek, bo też ujawniałem to już, że zrezygnowałem z usług grafika, który wykonywał dla mnie pierwszy projekt składu książki i w zasadzie zapłaciłem mu za to taką dosyć konkretną kwotę. I też dzisiaj traktuję to co zapłaciłem, jako taki koszt poniesiony jednak bezzasadnie. W pewnym sensie takie „frycowe za naukę”, gdzie po prostu nauczyłem się, że za niepełną pracę nie należy się na pewno pełne wynagrodzenie, a być może w ogóle się nie należy – to też trzeba wprost powiedzieć.
I teraz nie zrozumcie mnie źle: to nie znaczy, że ja nie chcę płacić za usługi. Wręcz przeciwnie – ja uwielbiam płacić za usługi – nawet sporo „z górką” wszędzie tam, gdzie widzę, że podwykonawca wykonał świetną robotę i absolutnie się tego nie boję. Uważam, że to jest normalna rzecz w biznesie, że się te koszty ponosi i jeżeli jest się zadowolonym z usług danego kontrahenta, to się mu to po prostu wynagradza z nawiązką. Tak zrobiłem np. z Marcinem Gajosińskim, który był drugą osobą składającą moją książkę. Z przyjemnością zapłaciłem mu premię za tę pracę, którą dla mnie wykonał – ponad to, czego tak naprawdę oczekiwał.
Ale mam też taką refleksję po tych czterech latach, że wtedy byłem po prostu zbyt ugodowy, zbyt łagodny, zbyt wyrozumiały dla tych kontrahentów, którzy nie wywiązywali się w stu procentach z dostarczenia mi jakościowych usług. Na tym po prostu cierpiała jakość tego produktu, który dostarczałem i tak naprawdę do dzisiaj mnie to autentycznie wkurza. A więc to jest ta kolejna rzecz – jako początkujący autorzy popełniamy różne błędy i trzeba się po prostu na nich czegoś nauczyć.
Kolejna sprawa, która też nie daje mi spokoju, to takie pytanie, które bardzo często się pojawia. W zasadzie to są dwa pytania i po kolei je omówię.
Dlaczego nie założyłem własnego wydawnictwa?
Pierwsze pytanie to „Dlaczego nie założyłeś własnego wydawnictwa?”. Zgłaszało się do mnie bardzo dużo osób po premierze „Finansowego ninja” i pytało mnie o różne rzeczy. Po pierwsze, czy nie chcę założyć swojego wydawnictwa i wydawać książek innych osób w takim modelu, w jakim wydałem swoją. Albo przychodziły osoby, które po prostu mówiły „Michał, poradź mi jak mam wydać i wypromować swoją książkę, bo chcę to zrobić tak jak Ty”. Ja na to odpowiadałem najczęściej „Po to są te case study na blogu żebyś mógł to zrobić. Ja tam niczego nie ukrywam, dzielę się tą wiedzą. Oczywiście nie wszystko jeszcze napisałem, ale generalnie bardzo dużo wiedzy już tam jest”.
No ale wiecie, tak z drugiej strony to głupio odmawiać jak się znajomi twórcy zgłaszają i mówią „Wiesz już mam pomysł, już przeczytałam / przeczytałem wszystkie te twoje case study i chciałabym / chciałbym wydać książkę, bo wcześniej wydawałam z wydawcą tradycyjnym, ale widząc twoje rezultaty to absolutnie nie jestem zadowolona z tego, co się tam wtedy wydarzyło. Tak naprawdę wolałabym sprzedać mniej a zarobić więcej”.
I mówiąc wprost, mnie to kompletnie nie interesowało. Ja nie chciałem być wydawcą. Możecie nazwać moje podejście takim nieco ortodoksyjnym, ale mówiąc totalnie wprost: uważam, że jeżeli wydawnictwo przychodzi do autora, który posiada już pewne zasięgi, ma już konkretne audytorium i proponują mu wydanie jego książki za bardzo mały procent (powiedzmy za 10% ceny okładkowej lub za mniej), to według mnie jest to po prostu robienie tych autorów w konia. Wydaje mi się, że przy takich zasięgowych autorach, czyli autorach, którzy już udowodnili, że potrafią docierać ze swoim przekazem do innych, te procenty powinny być po prostu znacząco wyższe.
I też kolejny aspekt, który jest istotny to, że bycie takim wydawcą jest trochę sprzeczne z moją filozofią działania. Ja uważam, że właśnie tacy zasięgowi autorzy powinni dążyć do tego, żeby mieć taką bezpośrednią relację ze swoimi odbiorcami, ze swoimi klientami. Taką relację, która jest nie tylko relacją „nadawca – odbiorca treści”, ale również relację biznesową, gdzie ktoś dostarcza jakiś produkt i ktoś go kupuje.
A prawda jest taka, że gdy sprzedaż prowadzi wydawnictwo (czy to bezpośrednio czy przez księgarnie), to tak naprawdę to wydawnictwo bądź księgarnie zyskują nowych klientów dzięki temu produktowi i to oni utrzymują tę relację z tym klientem, a tak naprawdę autor nic z tego nie ma poza wynagrodzeniem autorskim. Tak to wygląda w praktyce w Polsce. Tak naprawdę to autor (o ile jest taką osobą zasięgową) napędza bardzo dużo sprzedaży lub jego nazwisko napędza tę sprzedaż. Uważam, że wydawcy po prostu powinni za to płacić, tak jak płacą każdemu innemu pośrednikowi za to, że sprzedaje książkę.
W ogóle za sam fakt, że zasięgowy autor przeprowadza do wydawnictwa nowego klienta, należy się wynagrodzenie. Czyli wydawcy powinni za to płacić. Mówię to wprost. To absurd, co się w Polsce wyprawia z tym wynagrodzeniem autorskim. No tak to wygląda niestety. Zresztą pisałem o tym na blogu, jakie to są absurdy – polecam ten artykuł.
Ja bym powiedział tak: tradycyjny model wydawniczy ma znaczenie przede wszystkim tam, gdzie autorzy są jeszcze nieznani, gdzie wydawnictwo rzeczywiście wkłada bardzo dużą energię w pozyskanie tego autora, w przygotowanie jego książki do publikacji, wypromowanie tej książki itd. To jest ten obszar, w którym wydawnictwa pomagają – tam, gdzie autorzy absolutnie nie chcą robić tego samodzielnie albo po prostu chcą się skupić na pisaniu i do tego są jeszcze nieznani. Wtedy ten klasyczny model współpracy z wydawcą ma po prostu sens. Ale w przypadku tych zasięgowych autorów, którzy już zasięgi i dotarcie mają, to ten klasyczny model współpracy z wydawcą jest po prostu zarabianiem na niewiedzy, bądź po prostu niechęci autorów do zajęcia się czymkolwiek innym niż pisanie. Tyle. Można się ze mną nie zgadzać, można się ze mną zgadzać – taka jest moja opinia.
Mając taki punkt widzenia, ja po prostu nie chciałem być kolejnym pośrednikiem. Ja raczej promuję model, w którym tych pośredników się eliminuje z tego łańcucha dostaw pomiędzy produkującym książkę a kupującym książkę. Jak najmniej pośredników.
Mi się wydaje, że ten autor, który ma już zasięgi, to on nie tyle potrzebuje wydawcy, co potrzebuje zestawu takich usług, jakie wydawcy zapewniają, czyli właśnie korekty, redakcji, składu, grafika, usług logistycznych, sklepu internetowego, czy w ogóle zaplecza sprzedażowego. Bo jeżeli jest to ktoś kto potrafił już sobie zbudować zasięgi, to znaczy, że on już te kompetencje marketingowe ma. A skoro ma te kompetencje, to myślę, że niedaleko mu do tego, żeby również sprzedawać swoją książkę.
No więc ja nie chciałem być ani wydawcą, ani też nie chciałem być dostarczycielem tych usług okołowydawniczych, więc po prostu pozwoliłem, żeby zajęli się tym inni.
Mam też taką refleksję: zobaczcie, że w czasach koronawirusa w zasadzie wyszło na to, że obecność autora w księgarni to nie jest nic sexy. Księgarnie były zamknięte a jakoś trzeba było sprzedawać. Bardzo wielu wydawców w tym okresie przerzuciło się rzeczywiście na sprzedaż przez internet, bo co mieli robić? Myślę, że sprzedaż bezpośrednia czy też sprzedaż z pośrednikami typu Allegro czy Amazon jak najbardziej ma sens i ma kolosalną przyszłość. Do tego nie jest Wam potrzebny absolutnie żaden wydawca. Sami tym wydawcą możecie po prostu być. A co gorsza uważam, że wydawca w wielu przypadkach może być utrudnieniem a nie ułatwieniem.
Dlaczego nie wydaję z wydawnictwem Altenberg?
Zadajecie mi jeszcze jedno pytanie, które przewijało się zwłaszcza przy okazji premiery książki „Zaufanie, czyli waluta przyszłości”. Przypomnę, że to była książka wydawana w modelu hybrydowym, w którym współpracowałem z tradycyjnym wydawcą. Po premierze tej książki zadawano mi pytanie „A nie wolałbyś wydać „Zaufania” z Radkiem Kotarskim, z wydawnictwem Altenberg? Przecież oni tak świetnie funkcjonują i tak świetnie sprzedają książki”. To jest takie pytanie, które – tak szczerze mówiąc – kompletnie nie rozumiem, dlaczego jest zadawane. Ono wynika z pewnej niewiedzy.
Po pierwsze: Radek w zasadzie cały know-how w zakresie wydawania książek otrzymał ode mnie i to całkowicie gratis. Ja niczego za to nie chciałem. Chętnie podzieliłem się z Nim wiedzą stawiając jeden-jedyny warunek. Powiedziałem „Słuchaj, do mnie się zgłasza bardzo dużo potencjalnych autorów książek i proszą mnie o to żebym im pomógł w wydaniu ich własnych książek, to umówmy się tak, że skoro Ty odpalasz takie wydawnictwo, to ja będę takie osoby kierował po prostu do Ciebie i Ty je obsługuj. Tzn. Ty albo im powiedz, jak to zrobić, albo wydaj ich, albo im odmów”. No i Radek powiedział „OK, tak będę robił”. Więc w zasadzie to był jedyny mój warunek pamiętam – już tak odsłaniając kulisy nieco – i w zasadzie ja też trochę takich autorów do Altenberga przekierowałem. Przy czym, później słyszałem od niektórych, że tak naprawdę nie otrzymali w ogóle odpowiedzi, nie wiedzą na czym stoją itd. Mogę więc powiedzieć, że niestety – z mojej perspektywy – tak nie do końca ten model przekierowywania tam autorów się sprawdził. Altenberg dzisiaj wydaje przede wszystkim książki zasięgowych autorów, czyli właśnie tych którzy już mają te zasięgi i którzy tak naprawdę mają potencjał do tego, żeby być samodzielnymi wydawcami swoich książek i nie oddawać większości przychodów kosztownym pośrednikom. Ale też rozumiem to, że części z nich po prostu nie chce się dotykać tych tematów biznesowych i tę lukę wypełnia Radek i inni wydawcy.
I teraz wracając do „Zaufania”, to ja przede wszystkim chciałem przy tej książce przetestować model hybrydowy, czyli model współpracy z tradycyjnym wydawcą łączący najlepsze cechy sefl-publishingu i tradycyjnego modelu wydawniczego. Wydawcą, który jest obecny w księgarniach i który potrafi zorganizować akcję specjalną np. w Biedronkach (takie akcje również mieliśmy). Zasady tego modelu współpracy też bardzo szczegółowo opisywałem na blogu. Taki makro cel tego testu był w zasadzie jeden: chciałem zobaczyć, czy prawdą jest, że tradycyjny wydawca jest w stanie autorowi, który wcześniej wydał bestseller, który sprzedał się w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy, dać coś więcej, czyli dać zasięg, który jest większy niż zasięg samego tego autora i sprzedać jeszcze więcej egzemplarzy książki (bo ma dostęp do szerokiej sieci dystrybucyjnej, księgarni, marketów itd). Summa summarum, doświadczenie płynące z tego modelu hybrydowego jest takie, że tak łatwo to nie jest i wcale nie jest tak, że jak wydawca dostanie na tacy bestsellerowego autora (który jest gotowy włożyć całe serce w promocję kolejnej swojej książki) to się z tego wykręci jeszcze lepszy wynik niż przy poprzedniej, samodzielnie wydanej książce. Absolutnie tak nie jest.
„Zaufanie, czyli waluta przyszłości” do dzisiaj sprzedało się łącznie z audiobookiem w ok. 27.000 egzemplarzy i jest to wynik naprawdę daleki od tego, jak wyglądała po dwóch latach sprzedaż „Finansowego ninja”. O tym również będę pisał niedługo na blogu. Będzie takie obszerne podsumowanie tego modelu hybrydowego i tego czy jest zasadny czy bezzasadny, dla kogo ma sens, a dla kogo nie.
Ale wracając do Altenberga to też podsumuję, że wydawnictwo Altenberg, z mojej perspektywy jako wydawcy „Finansowego ninja”, w zasadzie w żaden sposób nie zrewolucjonizowało tego modelu, który ja miałem wcześniej przy #FinNinja i który dałem im w zasadzie na tacy. Uzupełniając to co powiedziałem dodam, że dostali także listę wszystkich kontrahentów „na tacy” i do dzisiaj współpracują z częścią z nich. Mówiąc wprost – nie widziałem dla siebie wartości dodanej w naszej ewentualnej współpracy, co nie zmienia mojego olbrzymiego szacunku dla Radka i tego co robi. No ale to jest tylko i aż powtórzenie tego, co ja robiłem z „Finansowym ninja” i przeniesienie tego na wyższy poziom w tym sensie, że więcej tych książek zdecydowanie wydawnictwo Altenberg wydaje.
Self-publishing jest bardzo wymagający!
Kolejny punkt, który sobie zanotowałem, to że self-publishing to są także trudne decyzje wymagające mocnego kręgosłupa moralnego i tego, żeby nie chodzić na skróty. Wydaje mi się to bardzo ważne. Wymaga też bardzo dużej pracowitości i włożenia olbrzymiego wysiłku w to, żeby to samodzielne wydanie książki się udało.
Mówiłem o tym, że miałem taki moment, w którym, ze względu na problemy z drukiem, miałem fizycznie mniej książek niż złożonych zamówień. Można w takiej sytuacji udawać, że nic się nie wydarzyło: sprzedaż może nadal lecieć, wszyscy mogą zamawiać, a później… można byłoby jakoś się wytłumaczyć, że te książki nie doszły na czas. Ja nie chciałem i nie chcę tak robić. Gdy dowiedziałem się o problemie, to po prostu tego samego dnia wstrzymałem sprzedaż – w najgorętszym okresie (to była już końcówka przedsprzedaży).
Pamiętam, że dwa dni zastanawiałem się, jak wyjść z twarzą z tej sytuacji. Ostatecznie opublikowałem na blogu artykuł, w którym informowałem o tym, że ten pierwszy nakład jest już wyczerpany. Potem zdecydowałem się sprzedaż wznowić, ale później jeszcze parę razy też miałem taką sytuację, że kiedy mając małe stany magazynowe, wolałem wcześniej uprzedzić o tym, że „Słuchaj… nakład jest wyczerpany. Musisz poczekać na dostawę. Możesz złożyć teraz zamówienie, ale musisz się liczyć z tym, że ta książka będzie u Ciebie dopiero za miesiąc, czy za dwa, a nie za dwa dni”. I myślę, że takie decyzje robią różnicę. Także decyzje dotyczące sposobu obsługi reklamacji klientów. Przykładowo: jeżeli ktoś rzeczywiście dostawał uszkodzoną książkę, np. mam zdjęcia takich paczek uszkodzonych w transporcie w dziwny sposób, np. widać jakby nóż został wbity w okładkę, przebił ją na wylot i jeszcze ostrze weszło do połowy książki. Zdarzały się i takie sytuacje w transporcie. Ja w każdym takim przypadku zachowuję się dokładnie tak samo, czyli jeżeli Klient informuje mnie, że przyszła uszkodzona książka, to na swój koszt wysyłam kolejny egzemplarz jeszcze raz. Bo to nie jest wina Klienta. To jest wina usługi, za którą ja – nawet jeśli nie praktycznie – to przynajmniej w teorii odpowiadam, bo tak naprawdę powinienem dostarczyć pełnofunkcjonalny produkt do Klienta. Wiadomo, że to generuje po mojej stronie dodatkowe koszty. Wiadomo, że to jest koszt kolejnego egzemplarza, koszt kolejnej wysyłki itd. Ale mi zależy przede wszystkim na tym, żeby Klient był zadowolony i żebym ja miał poczucie bycia fair w stosunku do wszystkich tych osób, które moje książki kupują.
Chcę też, żeby moi Klienci byli traktowani w taki sposób, w jaki ja sam chciałbym być traktowany przez wszystkich dostawców. Nie maksymalizuję zysku (chociaż zyski są olbrzymie), nie robię ludzi w konia, bo wierzę, że taka elementarna uczciwość sprawdza się świetnie w długim okresie i takie podejście wygrywa. Tak właśnie chciałbym działać aż do samego końca.
Wydaje mi się, że te 100.000 sprzedanych egzemplarzy to jest najlepszy dowód, że Klienci cenią to co robię i jak to robię, i że właśnie dlatego polecają książkę dalej. Ja sam nie byłbym w stanie wykręcić takiej sprzedaży, gdyby nie to, że to Wy polecacie dalej moją książkę. Za to Wam bardzo BARDZO mocno dziękuję!
Plusy i minusy dzielenia się wiedzą o self-publishingu
Kolejny punkt: zanotowałem sobie coś, co się nazywa „plusy i minusy dzielenia się wiedzą o self-publishingu”. Przypomnę, że „Finansowy ninja” to taki projekt, w którym ja od początku byłem bardzo transparentny i ujawniałem wszystko (a w zasadzie już teraz to totalnie „wszystko” – nawet te fuck-upy, które gdzieś tam przekisiłem przez dłuższy czas).
Tu dygresja: organizowałem taką ankietę ostatnio dla self-publisherów, a dokładnie dla osób, które jako autorzy opierali się przy wydawaniu swoich książek na publikowanych przeze mnie case study „Finansowego ninja”. W wynikach tej ankiety znalazły się 64 pozycje, a w przypadku 59. z nich autorzy podali mi wyniki sprzedaży egzemplarzowej swoich książek, w wariantach: książka papierowa, e-book i audiobook.
Podsumowałem, jaka jest łączna sprzedaż wygenerowana przez wszystkich tych autorów i na koniec 2019 roku te 59 pozycji książkowych sprzedało się w 204.602 egzemplarzach, czyli tak naprawdę wypadło średnio po 3460 egzemplarzy na tytuł i to nie licząc e-booków i audiobooków (liczyłem tylko egzemplarze papierowe). Zobaczcie: mówi się, że w Polsce średnia sprzedaż książki to około 2000-2500 egzemplarzy. Tutaj w self-publishingu widać, że ci autorzy są średnio w stanie wygenerować więcej. Oczywiście średnie liczby są w jakiś sposób zafałszowane, bo wiadomo, że niektórzy sprzedali mniej, a niektórzy dużo więcej. Niemniej jednak jakimiś liczbami trzeba się kierować. I powiem Wam, że te wyniki autentycznie, serio, konkretnie pokazują, że udało mi się osiągnąć ten najważniejszy cel dzielenia się wiedzą o procesie self-publishingu – wpłynąć na zmianę sposobu działania wielu autorów. Myślę, że wielu z nich może się przyznać do tego, że samodzielne wydawanie w zasadniczy sposób zmieniło ich życie, bo rzeczywiście są w stanie utrzymywać się z pisania i wydawania książek.
Ale też wydaje mi się, że to odcisnęło dosyć solidne piętno na rynku wydawniczym w Polsce. To jest coś za co przybijam sobie wysoką piątkę, bo daje mi to mega frajdę, że można dzieląc się wiedzą rzeczywiście realnie wpływać na zmianę sytuacji w skali makro. To jest niesamowite, że pojedyncza osoba jest w stanie „góry przenosić”, jeżeli tylko będzie chciała dać innym pewną receptę na to, jak mogą działać skuteczniej.
I teraz z jednej strony mam tą radość olbrzymią i satysfakcję, i poczucie takie, że „No i udowodniłeś Szafrański!”, ale z drugiej strony są też dosyć duże minusy dzielenia się i otwartości, bo nie brakuje takich osób, które w pewnym sensie pasożytują na mojej wiedzy. Widziałem już takie przypadki, że konkretni autorzy dosłownie kopiowali ten model, wykorzystywali te wszystkie elementy, które ja miałem – nawet do takich szczegółów jak struktura wideo promocyjnego, bo też ją kiedyś bardzo transparentnie przedstawiłem (czyli dlaczego to wideo jest takie a nie inne). Wykorzystują ten know-how w jakimś stopniu, a później opisują swoje doświadczenia z self-publishingiem i nawet słowem się nie zająkną skąd czerpali wiedzę, albo kim się inspirowali. No i to jest takie trochę zasmucające po prostu. W głowie mi się nie mieści, że można działać w taki sposób i mam takie poczucie opadających rąk. Ale z drugiej strony takich pozytywnych przykładów jest dużo, dużo, dużo więcej.
Jest jeszcze jeden przykry aspekt związany z otwartością. Generalnie ja zawsze ujawniam publicznie z kim współpracuję / współpracowałem w poszczególnych projektach. Często też piszę wprost kto się sprawdził, a kto się nie sprawdził. Czasami jest tak, że po latach nabieram głębszej perspektywy i widzę, że ktoś, kogo polecałem, niekoniecznie przetrwał próbę czasu i w pewnym sensie te jego zachowania stały się w jakiś sposób „niepoprawne”. O czym dokładnie mówię?
Zazwyczaj jest tak, że te firmy, które ze mną współpracują, dostają ode mnie niesamowitą ekspozycję. Można powiedzieć, że dzięki mojej rekomendacji, pozyskują z czasem wielu nowych klientów. Niektórzy z tych kontrahentów są do tego przygotowani, czyli potrafią się skalować i obsługiwać coraz większą liczbę klientów, a niektórzy kompletnie nie radzą sobie z tym zwiększonym zainteresowaniem. Owszem, zaczynają zarabiać więcej, ale też jednocześnie, w efekcie tego, że mają więcej klientów, to po prostu nie mają czasu dla mnie i ja czasami po prostu czuję się przez nich traktowany po macoszemu. I to pomimo, że to ja im tych klientów przyprowadziłem.
To taki paradoks, bo z jednej strony ja im przyprowadzam klientów, a oni ze względu na brak własnego ogarnięcia powodują to, że ja muszę stać w coraz dłuższej kolejce. Kiedyś usługi dla mnie wykonywali z dnia na dzień, a teraz czasami potrafię czekać tygodniami, żeby zrobili dokładnie to samo. Dodatkowo, niektórzy w tym swoim zapracowaniu dochodzą do wniosku, że skoro są tacy przeładowani, to muszą podnosić stawki za swoje usługi. Ja to generalnie rozumiem. Nawet sam niektórych do tego zachęcałem, ale też oczekuję (i wydaje mi się rozsądne), że jakaś lojalność mogłaby funkcjonować. Jeżeli ja komuś dostarczyłem iluś tam klientów, to przynajmniej będę ostatni w tej kolejce do podwyżki cen. A tutaj się nagle okazuje, że z pamięci jest to wymazywane i ktoś działa na styku ze mną tak, jakbym ja dopiero do niego przyszedł współpracować i muszę płacić tyle co wszyscy inni. Dla jasności: nie narzekam na sam mechanizm, bo ja generalnie przepłacam za usługi i raczej chodzi mi o jakieś takie elementarne poczucie wdzięczności. Śliski temat…
Dam przykład z innej strony zupełnie: jeżeli ktoś przynosi mi jakiś sensowny biznes, to ja jestem gotowy podzielić się z tą osobą, która mnie gdzieś rekomenduje, przychodami z tego biznesu w jakiś sposób. Dlaczego? Bo zależy mi na tym, żeby – po pierwsze – nie czuł się poszkodowany, że coś mi przyniósł (żeby nie myślał, że to jest duży deal, a on nic z tego nie ma). A – z drugiej strony – żeby tak naprawdę miał jakąś zachętę, żeby w przyszłości robić to samo, czyli żeby on chciał pracować na rzecz tego żebym ja miał większy biznes, bo on też wtedy coś z tego biznesu uszczknie. I powiem Wam, że przykładów takiego działania, to naprawdę „ze świecą szukać”. Jakoś nie widzę tego w drugą stronę.
W efekcie ja te wszystkie czynniki, zachowania lub brak spodziewanych zachowań odbieram trochę jako taki przejaw biznesowej niewdzięczności. Mam wrażenie, że ja się staram i pomagam komuś budować jego biznes, a on nie znajduję później dla mnie czasu albo podnosi stawki. To jest na tyle słabe, że autentycznie coraz rzadziej chce mi się ujawniać z kim ja współpracuję, bo skoro druga strona nie potrafi tego docenić, to może lepiej, żeby narzekali na brak klientów, a nie na nadmiar i wtedy bardziej będą szanowali te moje zlecenia? Kto wie?
Ale też, żeby być tak absolutnie fair, to powiem, że są bardzo chlubne wyjątki:
- Krzysiek Bartnik – założyciel firmy logistycznej IMKER, który w zasadzie cały czas nadąża z rozwijaniem tej swojej firmy i cały czas sprawia, że czuję się dobrze zaopiekowany i traktowany priorytetowo.
- Igor Wojtkowiak, o którym już wspominałem, kręcił m.in. trailery do obydwu moich książek – do „Finansowego ninja” i do „Zaufanie, czyli waluta przyszłości”. Igor przy każdym zleceniu daje mi do zrozumienia, że ceni sobie naszą współpracę. Zdarza się, że gdy mówię Igorowi „Wiem, że powinieneś to wycenić w konkretny sposób, ale to jest bardzo specyficzna sytuacja. Ja też to robię grzecznościowo dla kogoś, więc pomyśl proszę, jak to rozliczyć”. to Igor mówi „Rozumiem. Wiesz, że pracowałbym dla Ciebie za darmo…”. No i oczywiście nie chodzi o to, żeby robić coś gratis, bo Igor nigdy nie pracuje dla mnie za darmo – zawsze się rozliczamy. Ale chodzi o samo podejście.
Reasumując: bardzo polecam współpracę z tymi dwoma osobami. Ręczę, że przy Waszym ludzkim podejściu – będziecie zadowoleni.
No i chciałem jeszcze polecić trzecią osobę, ale to jest taka bardzo szczególna sytuacja, bo chciałbym Wam polecić Marka Pawelczyka, który jest znany jako „Pan Rysownik”, ale niestety już nikt z Was nie będzie w stanie skorzystać z usług Marka.
Marek nie żyje. Marek jest autorem wszystkich rysunków tych ninjasów chibi we wnętrzu „Finansowego ninja” – tych, których widać na początku każdego rozdziału. Marek zmarł w kwietniu 2020 roku i to była smutna wiadomość dla mnie. To była też taka lampka ostrzegawcza, że w zasadzie nasz czas jest skończony, że każdy powinien to wiedzieć i życie może się zakończyć w każdym momencie. Marek był młodszy ode mnie i to chyba z 10 lat. To też uzmysławia mi w zasadzie, jak bardzo mało istotne są te wszystkie problemy czy trudności, o których Wam dzisiaj wspominałem, w kontekście takiego zdarzenia.
Marek – dzięki wielkie za wkład w moją książkę. Naprawdę cieszę się, że Twoje rysunki udało się tutaj uwiecznić – to jest „gruba” rzecz. Odpoczywaj w pokoju!
Self publishing to duża nauka
Myślę, że wystarczy już tych zakulisowych przemyśleń. Trochę się tego nazbierało. Pewnie niektórym będzie nie w smak wysłuchanie tego odcinka, ale myślę, że jeśli jest się już transparentnym, to trzeba być takim do końca, więc chciałem się tym z Wami podzielić.
Dla jasności: nie mam tu żadnych złych emocji z tym związanych. Zależy mi tylko na tym żebyście byli czujni i ostrożni, bo te pułapki czyhają wszędzie. To, że tak długo o tym nie mówiłem, wynikało też z tego, że chciałem sobie dać czas, żeby mieć pewność, że to co mówię nie jest skrzywione przez jakieś chwilowe emocje. Tak jak mówiłem, wierzę w drugą szansę, wierzę w to, że ludzie zmieniają się na lepsze, ale z drugiej strony, jeżeli ktoś nadszarpuje moje zaufanie, to w zasadzie nie ma szans na powrót do wcześniejszej tak dobrej relacji (bez względu na to co się wydarzy potem). Tak to niestety wygląda z mojego doświadczenia. Coś pęka, coś się kończy i już do tego wrócić się po prostu nie da.
Na koniec powiem, że cały ten proces self-publishingu „Finansowego ninja” to była bardzo duża nauka. Czasami oczywiście to wszystko było mega stresujące i zmuszające do wykonywania różnych nieplanowanych działań, ale to była jednocześnie całkiem dobra szkoła biznesu. Polecam taki test na sobie wszystkim tym osobom, które są autorami mającymi już jakieś zasięgi albo gotowymi te zasięgi budować na długo przed tym zanim wydadzą książkę. Nie boją się ciężkiej pracy, bo to też jest ważne, żeby podkreślić, że self publishing wiąże się z naprawdę ciężką pracą. Ale jednocześnie daje niesamowite poczucie satysfakcji, sporą kasę, jeżeli się uda i to – co ważne w moim przypadku – daje niesamowite poczucie kontroli nad całym procesem wydawania i promowania swojej własnej książki. Życzę Wam wszystkim, jeżeli planujecie i chcecie być autorami, żebyście przeanalizowali plusy i minusy samodzielnie, bo oczywiście nie należy się sugerować wyłącznie opinią Szafrańskiego – inne rzeczy też trzeba „zważyć”. No i życzę Wam (jeżeli to będzie self-publishing) żeby się to wszystko absolutnie świetnie potoczyło.
No i jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się, przyczyniają się i będą się przyczyniać do tego, żeby moje książki nadal świetnie się sprzedawały. Naprawdę mega to doceniam i jestem mega wdzięczny. To naprawdę super sprawa mieć takich orędowników i Klientów.
No i to tyle na dzisiaj. Dzięki wielkie za wspólnie spędzony czas i życzę Ci skutecznego przenoszenia Twoich celów finansowych na wyższy poziom. Trzymaj się! Do usłyszenia.
Skąd pobrać podcast
Podcast dostępny jest dla Was w wielu miejscach:
- Na blogu – lista wszystkich podcastów
- W iTunes – dla użytkowników iPhone’ów i iPad’ów
- W serwisie Stitcher – pobierz aplikację Stitcher dla Androida i innych modeli telefonów
- W aplikacji Spotify
- W katalogu Zune
- W katalogu BlackBerry
- Poprzez specjalny RSS
A jeśli podoba Ci się podcast, to będę Ci bardzo wdzięczny, jeśli poświęcisz minutkę i zostawisz swoją ocenę oraz krótką recenzję w iTunes. Wasze głosy powodują, że mój podcast trafia do rankingów iTunes. Dzięki temu łatwiej jest do niego dotrzeć tym osobom, które jeszcze nigdy go nie słyszały. A na tym bardzo mi zależy 🙂
Oceń podcast “Więcej niż oszczędzanie pieniędzy” <–
Jeszcze raz bardzo Ci dziękuję za Twoje wsparcie i życzę Ci świetnego dnia! 🙂
{ 44 komentarzy… przeczytaj komentarze albo dodaj nowy komentarz }
Michał, za każdym razem gdy myślę o Tobie jako o „wzorcu” transparentności, to zaskakujesz mnie jeszcze większą otwartością!
To wspaniałe że oferujesz tyle wiedzy i wartości w zdobycie której włożyłeś niemało wysiłku wszystkim zainteresowanym.
Gratuluję wspaniałego kroku milowego przy 100k sprzedanych egzemplarzy i trzymam kciuki za kolejne rekordy!
Hej Tomasz,
Dzięki wielkie za ciepłe słowa. Doceniam!
Pozdrawiam 🙂
Czy ja jestem jakiś dziwny, że wolę przeczytać niż obejrzeć na YT lub posłuchać podcast? 🙂
W temacie polecania ludzi – dla mnie to zawsze był i jest duży problem. Obracam się w takim biznesie, gdzie mnóstwo ludzi wykonuje jakieś większe lub mniejsze usługi i jak gdzieś w tym łańcuszku uczestniczę. Przykładowo – sprzedaję zaawansowany technicznie sprzęt, który wymaga licencji do używania, uprawnień i generalnie sporo wiedzy własnej. Często ludzi nie stać na to by sprzęt zakupić i przesłać kogoś na szkolenie. Z biznesowego punktu widzenia nie ma to też zawsze sensu. Jeśli potrzebują np wykonać taką usługę tylko dwa razy do roku.
Pytają mnie wtedy czy znam kogoś kto im tę pracę wykona. Ze sprzętem, wiedzą itd.
A ja już od jakiegoś czasu po prostu nie polecam. Dlatego, że za każdym razem głupio się czułem gdy ktoś odwalił robotę albo o zgrozo nawet się z klientem nie skontaktował poprawnie. Dodam, że ze mną Ci ludzie zrobili projekty na najwyższym poziomie. Niestety, jak widać, nie przekłada się to na 100% ich prac.
Podaję więc kontakty i uprzedzam – robili dla mnie robotę X i Y, zrobili OK, powołaj się na mnie ale ja nie ręczę za to co i jak robią teraz.
Muszę wyraźnie otrzymać komunikat, że to zostało zrozumiane, a jakiekolwiek problemy nie będą potem przyklejone do mojej osoby.
Twarz w biznesie ma się tylko jedną. Można ją stracić na tysiąc sposobów, odzyskać też na niewiele mniej jeśli się człowiek po prostu przyzna, nie podda i będzie chciał sprawy naprawić. Ale utrata twarzy przez osobę trzecią jest po prostu bolesna i nie ma jak nad tym zapanować.
Podsumowując – daję kontakty ale uprzedzam ZAWSZE, że nie wiem jak to będzie wykonane. Ponieważ tak robię, nigdy też nie oczekuję gratyfikacji za taki networking. Jeśli natomiast przynoszę komuś biznes i staję się jego częścią to zawsze taką gratyfikację ustalam jako % od projektu i pilnuję tego bardzo. Jakoś wtedy też zazwyczaj wszystkie strony bardziej się starają.
Zwykle słuchałem podcastów, ale od marca pracuję z domu i nie mam już godzin dziennie za kółkiem w drodze do pracy. Teraz preferuję formę pisaną, bo wchłonięcie treści zajmuje mi mniej czasu niż audio/wideo.
Na szczęście Michał daje nam wybór wszystkich form publikacji i można wybrać tę która sprawdza się najlepiej (np. możliwość szybkiego przeskanowania tekstu wzrokiem w poszukiwaniu interesującego nagłówka czy możliwość wyszukiwania słów w treści).
Z tego co mówisz, to według mnie jak na tak duże przedsięwzięcie, to wcale tak dużo tych „fuckup’ów” nie miałeś. Widać jak wszystko miałeś przemyślane.
Szczerze mówiąc chyba nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że warto pomyśleć o tym, żeby książka była lekka, bo wtedy wygodniej się czyta… :). Sytuacji w magazynie zdecydowanie nie zazdroszczę…
Pamiętałem od dawna, jak wspominałeś o wadliwych egzemplarzach, ale nie wyobrażałem sobie, że wyglądają jak z utylizacji. Porysowana okładka może się czasem zdarzyć, ale to, co pokazałeś to kompletna porażka. Nie dziwię się, że swoich gości na magazynie miałeś ochotę pogonić.
Mimo wszystko, ogarnąłeś to na mistrzowskim poziomie i dzięki kolejny raz, że dzielisz się tym publicznie.
Krótko i na temat – jak ja Cię chłopie szanuję 🙂
Dzięki Bartosz. 🙂
Ja dostałem „finansowego” bodajże z wyrwaną kartką (inną zgniecioną ale to można przeżyć, brak strony już mniej). Szybko dostałem drugi egz.
Dawno nie byłem na Twoim blogu Michał, natomiast czasami wpadam i patrzę co nowego. Gratuluję tylu sprzedanych egzemplarzy – mówi kupiec z drugiego dnia przedsprzedaży.
Sam wpis zdaje się bardzo oczyszczający! Ciekawa ta historia z drukarnią… Pamiętam jak zdawałeś relację z procesu, był też film z drukarni. A tu o – kładziesz na stół kupę kasy, a oni sobie polecieli trochę w kulki swoim zachowaniem. To było mega słabe z ich strony.
Szacun, że zamówiłeś u nich w sumie potem 67 tys. książek, bo to naprawdę potrafi naruszyć zaufanie. Życie najlepszy nauczyciel. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Życzę powodzenia i pozdrawiam!
Cześć
Pracuję od kilkunastu lat w drukarni, trochę inna branża – opakowania. To co pokazałeś na zdjęciach i w opisie to totalne dyletanctwo. Jak można nie wiedzieć jaką możesz zrobić oprawę książki jeśli z tego żyjesz…
Panie Michale jak będzie trzeba dodrukować książki to drukarnia z Wrocławia się poleca 🙂 żadnych fuck-upów nie będzie:)
Marek nie wiedziałem że we Wrocławiu jest tylko jedna drukarnia 😉 skoro nie podajesz jakichkolwiek namiarów ani nic.
Nie chciałem od razu walić reklamy 🙂
KEA 🙂
A na stronie zero informacji ze drukujecie tez ksiazki 😀
Michale, jesteś jak akwarium – przezroczysty. Wnosisz na nasz rynek nową jakość. Odniosę się głównie do końcówki – nie oczekuj lojalności wszędzie. Masz ją w takich miejscach, w których się nie spodziewasz. Dowodem na to jest choćby klan finninja. Ja polecam Cię przy każdej okazji, dziś na przykład dwukrotnie – w realu i na forum. A przecież takich osób jak ja są setki albo tysiące. A co do tych, po których się spodziewałeś – może zazdroszczą, może uznali, że Tobie już nic nie trzeba, bo masz wszystko. Nie bierz do siebie, machnij ręką. Zaufanie walutą. Ja zawsze tłumaczę innych przed sobą: Nie chciał chłop źle, ale tak mu wyszło… Oczywiście nie mam tu na myśli tego, jak ktoś wykonuje konkretną robotę, tylko takie moje zaklinanie rzeczywistości „mam nadzieję, że on zrobi…”. Artykuł, jak zawsze, wyczerpujący, pełen praktycznych informacji.
Dziękuję za podzielenie się wiedzą i doświadczeniem. Wspaniale się ciebie słucha .to przykre że niektórzy nie potrafią być wdzięczni . Jestem pod wrażeniem stylu w jaki dzielisz się doświadczeniami z drukarnią .pomagasz nam na tej trudnej drodze doceniam to . Uwielbiam słuchać twojego spokojnego głosu. Podoba mi się twój styl wypowiedzi i cieszę się że promujesz uczciwość . Tak dużo się od ciebie nauczyłam . Planuję kupić finansowy ninja . Z całego serca ci życzę aby czas poświęcony nam zaowocował zwrotnie w twoją stronę. Abyś jednak korzystał na tym co dajesz czy pomagasz . Życzę ci wdzięcznych słuchaczy i kolejnych milionowych nakładów
Cieszę się, że powiedziałeś to wszystko. Jeszcze bardziej otwarcie niż zwykle.
Świetnie rozumiem Twoje przemyślenia i wnioski i większość z nich jako samodzielny Wydawca przeżyłam i potwierdzam. Zaczynaliśmy w tym samym czasie, ja w bardziej niszowej tematyce i nie osiągnęłam takich wyników sprzedażowych jak TY:) ale czuję się spełniona zawodowo, choć po ludzku Ci zazdroszczę tych milionów:):).
Jak wiesz pierwsze dwie moje książki wydałam z dużym Wydawcą i już w trakcie współpracy, z niecierpliwością czekałam na dzień gdy odkupię od nich swoje prawa autorskie. Nigdy więcej!
Wydałam już 4 kolejne książki samodzielnie i pracuję nad następnymi. Też miałam raz problem z jakością druku, ale na szczęście ze strony drukarni nie było żadnych problemów by przyznać się do błędu, zrekompensować straty. Od lat tylko z nimi współpracuję.
Gdy Cię słuchałam kiwałam głową, bo jako początkujący samodzielny Wydawca też nie umiałam zareagować adekwatnie do problemu. Korektorka przeoczyła błąd na okładce książki. Okładki się wydrukowały a okazało się, że w kluczowym słowie alergeny, jest literówka „alergreny”. Jakość ma dla mnie ogromne znaczenie, wycofałam tę okładkę, dopłaciłam kilka tysięcy złotych i wydrukowali nową. Korektorce zapłaciłam normalnie, uznałam, że „shit happens”, nie zrobiła tego specjalnie.
Co do modelu, który opisywałeś na blogu, to ilekroć czytałam Twoje wpisy, podziwiałam Cię, za to, że tak spokojnie podchodzisz do tego, że tyle osób go skopiowało. Mnie to wnerwiało i trudno było mi pojąć, że ty normalnie to odbierasz, bo wielokrotnie nie było wspomniane, że ktoś się inspirował Szafrańskim, a gołym okiem to było widać.
Dziś wiem, że to nie spływało po Tobie tak sobie i w sumie się cieszę, bo już myślałam, że ze mną coś nie tak:) Jestem wyczulona na kopiowanie bo jako prekursorka wielu przepisów bez mnóstwa składników, widziałam wielokrotnie jak zostają wykorzystane, a potem opisane w stylu „wpadłam na świetny pomysł”, bez słowa o inspiracji MAG. Powtarzałam sobie „rób swoje”, idź do przodu.
To co mówisz o Igorze Wojtkowiaku to prawda, solidny, uczciwy i dzięki Tobie i ja nagrałam z nim swój film reklamowy. Przypomniałeś mi dziś, że czas zabukować u niego kolejny termin na kolejny film, bo są już następne książki.
I w pełni zgadzam się z tym, że taki brak przyzwoitości we współpracy, zwłaszcza że ktoś rośnie dzięki Tobie, nie powinien mieć miejsca.
Dzięki wielkie za dzielenie się Twoją wiedzą. Niech miliony spływają nadal do Twojej kieszeni, bo takich ludzi jak TY one nie zepsują. Pozdrawiam z nad morza:)
Hej Katarzyno,
Dzięki wielkie za Twój komentarz. Czuję dużą wspólnotę doświadczeń wydawniczych. 🙂
Dziękuję za ciepłe myśli i życzę powodzenia!
„W pewnym sensie takie “frycowe za naukę”, gdzie po prostu nauczyłem się, że za niepełną pracę nie należy się na pewno pełne wynagrodzenie, a być może w ogóle się nie należy – to też trzeba wprost powiedzieć.”
Michał, co to znaczy, że w ogóle się nie należy? Za każdą pracę, jeśli została wykonana, ale z jakiegoś powodu może Ci się nie podobać (argument subiektywny), należy się zapłata. Osobną kwestią jest to czy umówicie się na rozliczenie części/całości itd.
Jesteś w stanie przybliżyć co miałeś na myśli formułując to zdanie „trzeba wprost powiedzieć”?
Wojtek,
Proste: jeśli umawiasz się z kimś na wynagrodzenie za konkretny efekt, a tego efektu nie ma, to na jakiej podstawie należy się Twoim zdaniem wynagrodzenie? Bo ktoś uczył się na Tobie i marnował Twój czas, a i tak mu się nie udało osiągnąć oczekiwanego i uzgodnionego wcześniej efektu?
Oczywiście świat nie jest czarno-biały i można zakładać jakieś częściowe rozliczenie, ale też jeśli ustalenia są precyzyjne i efektu nie ma, to rodzi się pytanie, czy przypadkiem zapłata nie powinna odbyć w drugą stronę – w formie rekompensaty za stracony czas, materiały, itd.
Przykład: przychodzi koleś kłaść Ci kafelki. Dostaje konkretny plan i wytyczne. Połowę rozwala bo nie potrafi ich ciąć, nie ma narzędzi (chociaż miał mieć), efekt opłakany i niezgodny z planem. Płacisz za to, że siedział u Ciebie kilka dni („się napracował”) czy nie? Załóż, że odwalił totalną fuszerkę, którą ktoś inny musi skuć i zrobić jeszcze raz.
Dla jasności: nie dotyczy to wyłącznie prac typu „układanie kafelków”. Efekty pracy można często po prostu zmierzyć i zweryfikować czy są zgodne z założeniami.
Pozdrawiam
Ja ponowię swoje pytanie o skuteczność reklamy na FB.
Nie wiem czy przeoczyłeś, czy nie chcesz na nie odpowiadać. Jeżeli nie chcesz to napisz, że nie chcesz 🙂
Pytanie brzmi:
Czy w ogóle jest sens reklamować się na FB z książkami?
Czy ma to bezpośredni skutek w dodatnich przychodach czy jedynie niepoliczalny dotyczące wiedzy o książce?
Hej Arek,
Przeoczyłem. 🙂 Kilka razy już pisałem / wspominałem o efektach kampanii prowadzonych na Facebooku. Gdybym na tym nie zarabiał, to bym ich nie prowadził. 🙂
Jedno z podsumowań znajdziesz tutaj:
https://jakoszczedzacpieniadze.pl/lepsza-inwestycja-niz-bitcoin
Generalnie, od maja 2017 r. (wtedy, gdy zacząłem promować reklamami „Finansowego ninja”) moje wydatki na reklamę na FB wyniosły 0,430 mln zł a przychody wygenerowane dzięki tej reklamie 1,747 mln zł. Myślę, że to najlepiej pokazuje, że „jest sens reklamować się” i to nawet przy założeniu, że niektóre kampanie są nietrafione, dużo kosztują itp. Per saldo wynik bardzo zacny i zdecydowanie reklama pomaga mi poszerzyć zasięg z utrzymaniem rentowności produktu.
Pozdrawiam
Zacny dochód na rękę za kapitalną robotę. A trudności pojawiają się w trakcie każdego projektu, tyle że Finansowy Ninja dobrze wie, że co nie zabije, to wzmocni.
Zdjęcia uszkodzonych książek robią wrażenie.
Piszesz, że Zaufanie sprzedało się w mniejszej ilości egzemplarzy. Może to z powodu innego czytelnika. Poprawić swoje finanse chce każdy. A swój biznes chce mieć dużo mniej osób. Być może się mylę w ocenie treści, bo nie widziałam jej.
Też myślę, że wynik sprzedaży „Zaufania…” może być zależny od rodzaju czytelnika i treści książki.
Kopalnia konkretnej wiedzy we wpisach na tym blogu. Ale fajnie, ze podzielil sie Pan rowniez „wyzwaniami” zwiazanymi z tym bardzo duzym projektem. Bo nigdy nie jest tak, ze za pierwszym razem wszystki zgodnie z planem sie uklada, ze nie ma przykrych niespodzianek. Jak w kazdym biznesie. No i jeszcze wiekszy szacunek, ze podjal sie Pan tak duzego projektu jakim byl self-publishing, bez wczesniejszych doswiadczen, podejmujac ryzyko (jak rozumiem rowniez finansowe), ale jednoczesnie go w sposob metodyczny kontrolujac.
Rzadko spotyka się taką transparentność działań. Za to Cię podziwiam!
Cześć!
Podziękowania, Michał, za szybką podpowiedź jak używać arkusza z budżetem rocznym. Chciałem skorzystać z tego narzędzia, ale nie wiedziałem jak uruchomić edycję już ściągniętego pliku. Drobna sprawa. Jednak dla mnie – mocno „niecyfrowego” człowieka – była istotną przeszkodą 🙂 Odpowiedź otrzymałem bardzo szybko, a biorąc pod uwagę masę maili, które musisz otrzymywać – byłem kompletnie i pozytywnie zaskoczony…
Obecnie pracuję nad rozpowszechnieniem idei zawartej w Małej Rodzinnej Konstytucji – krótkim dokumencie, stworzonym na potrzeby naszej, dzisiaj już pięcioosobowej, rodziny. Projekt jest w fazie zalążkowej, a inspirację i pomysły na budowanie społeczności – czerpię między innymi z Twoich doświadczeń.
Dzięki, serdeczności,
Artur
Cześć Michał,
fajny artykuł, przedstawiający „od kuchni” jak wyglądał proces self-publishingu. Ja swój egzemplarz Twojej książki nabyłem miesiąc temu 🙂
Liczby robią naprawdę wrażenie i wielki szacun za podjęcie i przeprowadzenie całego przedsięwzięcia.
Pozdrawiam!
Dzień dobry Panie Michale.
Od początku istnienia Pana bloga jestem tutaj. Oczywiście przeczytałem Finansowego ninja, lecz na dzień dzisiejszy mam problem. Czytam również wielu innych blogerów jednak najbliżej z filozofią mi do pańskiej. Ponoszenia ryzyka na walutach, detalach szlachetnych to nie dla mnie. Na giełdzie nigdy nie grałem. Co taki amator dysponujący ok. 120k oraz kredytem na mieszkanie może zrobić. W złym momencie zakup walut, metali. Od analizy wszystkiego głowa aż boli. Brak w sieci takiego chociażby wskazania kierunku co powinien zrobić zwykły Kowalski. Czy mógłby Pan coś doradzić? Pozdrawiam
Cześć,
Transparentność w twoim wydaniu jest naprawdę imponująca, ale chciałbym coś dołożyć do twoich wyliczeń, Finansowego Ninja miałem okazje przeczytać (po dwutygodniowy wyczekiwaniu, była kolejka 🙂 wypożyczając go i nie wiedząc czy egzemplarze wysłane za darmoszkę do bibliotek też brałeś pod uwagę, postanowiłem wpłacić na pajacyka (pomyślałem ze jakby każdy kto przeczytał ten konkretny egzemplarz wpłacił jeden posiłek to byłaby niezła sumka bo pomimo, jak wspominałeś stosunkowo cienkiej okładki, był wyeksploatowany, a to był 2019 rok) oczywiście jakoś tak biednie wyglądała ta wpłata jednocyfrowa wiec finalnie poszło kilka posiłków 🙂 ale to oczywiście twoja zasługa i finansowego Ninja wiec nie wiem czy byłem sam ale możesz spokojnie uznać ze w pozycji wpłaty na pajacyka jest to wyższa kwota,
Pozdrawiam
Darek
Dzięki 🙂
czesc,
wiem ze niby okres urlopowy, ale tak sie zastanawiam czy klienci, ktorzy zaplacili za klan finansowych ninja sa zadowoleni ze swojej decyzji… czy oferujesz im cos wiecej niz jeden wpis na miesiac?
prosze nie odbieraj tego komentarza zlosliwie. swego czasu sam sie zastanawialem nad dolaczeniem ale cena mnie skutecznie powstrzymala. nie reklamujesz tego produktu za bardzo wiec nie wiem co stracilem…
pozdr
Hej Pedro,
Tak – myślę, że zdecydowanie są zadowoleni. 🙂 Obszerna relacja z dotychczasowego funkcjonowania klanu ukaże się w pierwszej połowie października. Super nam się #KFN rozwija.
Co do mojej aktywności tam – jest zdecydowanie większa niż zapowiadana. Niektórzy są wręcz zaskoczeni „w drugą stronę”. No ale nie mam jakiejś potrzeby ciągłego informowania tutaj, co się dzieje w #KFN. Po prostu robię co trzeba a nie gadam, że robię. 😉
Pozdrawiam!
Też bym się wkurzyła, jeśli moja książka by przyjechała w takim stanie 🙂 ja miałam to szczęście, że drukarnia podczas druku mnie poinformowała o wadzie i zdążyli poprawić zanim wydrukowali cały nakład 🙂
Michale, na Twój podcast trafiłem przypadkiem. Pierwszy odcinek, którego wysłuchałem to „Cienie self-publishingu”. Dzięki, że podzieliłeś się wartościową wiedzą i doświadczeniem w tym temacie. Z przyjemnością sięgnę po inne Twoje materiały. Pozdrawiam, Grzegorz
Zaczęło się w – Luty 12, 2019 o 05:11 – pierwszy skomentowany przeze mnie podcast. Postanowiłem, że przesłucham wszystkie, które mnie zainteresują. Prawie 2 lata mi to zajęło. Specjalnie ten odcinek przesłuchałem z żonką. Pozwól jednak, że komentarz dokończę na YT – bo to też jedyny, który oglądałem.
Bardzo dziękuję i jakie to budujące jak wiele fajnego się zadziało.
Cześć Michał!
Z zainteresowaniem odsłuchałam odcinek. Mówiłeś o tym, że dziś wiesz, że powinieneś być bardziej wymagający wobec dostawców, ponieważ płacisz za ich usługi i oczekujesz wysokiej jakości produktu jak i obsługi. Zabrakło mi tu jednego zdania komentarza, choć domyślam się, że miałeś to na myśli. Sprzedając swój produkt to Ty stajesz się teraz dostawcą, jesteś po drugiej stronie i na Twoich barkach leży odpowiedzialność za dostarczenie wysokiej jakości produktu. Nie będziesz odsyłał przecież niezadowlonego klienta do drukarni, żeby wyjaśnili sobie kto jej winien zagiętej okładki książki 🙂 podobnie z resztą jak i dostawą, o której mówisz – nie Ty osobiście jesteś winien uszkodzenia, ale zależy Ci na zadowoleniu klienta. Sama po godzinach zajmuję się sprzedażą biżuterii dlatego miałam podobne przemyślenia. To ja sprzedając swój produkt dalej biorę na siebie odpowiedzialność za ewentualne reklamacje bo osobiście się pod produktem podpisuje. Najważniejsze to zadowlony klient 🙂 I tu druga rzecz, o której chcę napisać – traktowanie innych tak jak my byśmy chcieli być traktowani. To zasada, którą sama kieruje się w życiu i często w nieprzyjemnych momentach pytam samą siebie – a czy ja chciałabym być tak potraktowana? Mam właśne mieszkanie gdzie mieszkam, ale dwa pokoje wynajmuję. Niektórzy boją się zamieszkać z właścicielką, ale po kilku miesiącach mówią, że mieszka im się tu o wiele lepiej niż z jednem lokatorem. Tą zasadą kieruję się też w kwestii ceny wynajmowanego pokoju, wszak niedawno sama studiowałam i pamiętam jak z niedowierzaniem patrzyłam na zawyżone ceny ofert nieatrakcyjnych pokoi. Wiedziałam od razu, że u mnie pokoje mają być duże, dobrze wyposażona, a cena adekwatna do jakości. Myślę, że gdyby ludzie częściej i na różnych szczeblach zawodowych i prywatnych zadawali sobie to pytanie czy tak właśnie chcieliby być potraktowani, to świat byłby o wiele lepszy 🙂
Dzięki za dobry odcinek podcastu!
Pozdrawiam,
Natalia
Hej Natalia,
U mnie to działa bardzo prosto – jeśli książka dochodzi uszkodzona i Klient daje mi znać (prześle zdjęcia), to zawsze rozwiązuję ten problem pomyślnie dla Klienta. 🙂 Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej.
Pozdrawiam
Jakbym miał twoją wiedzę, to następny raz przy „Jak Zakwestionować Wysoki Rachunek Telefoniczny” udostępniłbym za darmo w postaci e-booka.
Tak wydawnictwo ustaliło nierealną cenę i nie starczyło mi nawet na kawę za tą książkę 🙂
I szczerze mówiąc brakuje mi Twojego podejścia do klientów opartego na 100% szczerości. Przy wszystkich plusach i minusach to był Twój Killer Feature.
Pozdrawiam i życzę dalszych sukcesów…
Michale,
Szanuję Twoją pracę i ogólnie jestem pod wrażeniem autentyczności, spójności, a także dyscypliny.
Nie napisałabym tego komentarza, gdyby wszystko od A do Z było prawdziwe w moim odczuciu. Jako osoba interesująca się psychologią zwróciłam uwagę na Twój komentarz odnoszący się do pasożytowania innych ludzi na Twojej wiedzy.
Fajne w tym jest to, że nie odnosisz się do pasożytowania na Tobie (co by było bardzo personalne i krzywdziło Cię emocjonalnie), tylko do pasożytowania na Twojej wiedzy.
Natomiast niefajne jest to, że korzystanie z Twojej wiedzy nazywasz pasożytowaniem, ponieważ zakładam, że intencją Twojej transparentności jest chęć nauczenia szerokiego grona Twoich odbiorców tego, w jaki sposób powtórzyć Twój sukces. Samo z siebie zakłada to powtórzenie tych kroków, które Ty podjąłeś. Ponadto szczerze te osoby przyznają się, że skorzystały z Twojej wiedzy, co jest w porządku w moim odczuciu.
W przeciwnym razie publikowałbyś swoją wiedzę, by inni mogli Cię podziwiać i mięliby z tego nie skorzystać.
Myślę, że w dzisiejszych czasach każdy ma rys narcystyczny w sobie. Jest to wynikiem propagandy do podążania za sukcesem, sławą i pieniędzmi.
Wydaje się, że dobrze znosisz sukces jak do tej pory, a nie każdy jest w stanie poradzić sobie psychicznie z tak ogromnym sukcesem nie popadając jednocześnie w samozachwyt.
Podkreślam, że są to tylko moje wrażenia dotyczące Twojej osoby, ponieważ nie znam Cię osobiście.
Pozdrawiam
Ola
Hej Aleksandro,
Dziękuję za komentarz. Doprecyzuję: jest spora różnica pomiędzy postawą „skorzystam z cudzej wiedzy i nie będę kryć się z tym, że skorzystałam / skorzystałem + wskażę źródła, z których czerpałam / czerpałem” a postawą „skorzystam z cudzej wiedzy i przypiszę sobie wszystkie zasługi / przedstawię jako mój know-how”.
Mówiąc o pasożytowaniu mam na myśli tę drugą postawę i autentycznie boli mnie to, mierzi, wkurza i smuci jednocześnie. Uwierz – sporo tego widzę.
Dzielę się wiedzą w dobrej wierze licząc na szerzenie dobrych praktyk, poprawę sytuacji finansowej autorów itp. Robię to nie oczekując w zasadzie niczego w zamian – no może poza elementarną uczciwością. Niestety, czasami okazuje się, że moje oczekiwania są i tak wygórowane.
Pozdrawiam ciepło!
Bardzo ciekawy wpis.
ale jak juz kogos przepraszac, to po co za chwile pisac, ze w sumie to jego wina, bo przyjechal nie w pore?